„Pasażer do Frankfurtu” – Agata Christie (recenzja)


Tym razem nie ma bohatera-detektywa, tradycyjnego śledztwa ani nawet morderstwa, jest za to szpiegowski klimat, tajne misje, niebezpieczna, szeroko zakrojona, polityczna intryga o światowym zasięgu i podejrzana młodzieżowa rewolucja, na której czele stoi…

Pasażer do Frankfurtu był dla mnie wyjątkowo twardym orzechem do zgryzienia. Agata Christie ma swoje specjalne miejsce na półce z tabliczką „moi ukochani pisarze i pisarki”, tymczasem nadszedł przykry moment, kiedy muszę jej dzieło skrytykować. To taki paradoks – Pasażer… jest jedną z jej ostatnich, najbardziej „współczesnych” z naszego punktu widzenia powieści, a jednak, w przeciwieństwie do wielu innych i to znacznie wcześniejszych, nie oparł się próbie czasu. Mimo to nie można odmówić mu pewnych walorów, przede wszystkim zaś jego lektura sporo mówi nam o stanie ducha i… poglądach polityczno-społecznych blisko osiemdziesięcioletniej Christie.

Pasażer… jest w gruncie rzeczy powieścią polityczno-szpiegowską z gatunku political fiction. W warstwie fabularnej niewiele ma wspólnego z dziełami, za sprawą których Christie jest najbardziej znana, a więc z klasycznymi kryminałami. Rozpoznajemy tu jednak bez trudu charakterystyczny dla Christie sposób kreacji postaci, potoczystą frazę i klimat starej-nowej Anglii.

Głównym bohaterem tej historii jest Sir Stafford Nye, brytyjski dyplomata, który mimo stanowiska oraz osiągnięcia wieku, który określa się jako średni, znany jest jako lekkoduch, ekscentryk, człowiek bystry, ale raczej nieodpowiedzialny, którego mało kto traktuje poważnie. Dyplomacja nudzi go, a konieczność dbania o pozory – irytuje. W wyjątkowo nietypowych okolicznościach, podczas przesiadki na lotnisku we Frankfurcie, nasz poczciwy i budzący sympatię bohater (obdarzony dodatkowo niezdrowym zamiłowaniem do przygód – bez którego nie byłoby całej tej opowieści) spotyka elegancką, efektowną i charyzmatyczną młodą kobietę, która prosi go o bardzo nietypową przysługę. I choć wiele wskazuje na to, że już nigdy więcej się nie spotkają, zaskakujący splot okoliczności powoduje, że tych dwoje będzie miało do wykonania tajną i ważną misję, w której stawką jest bezpieczeństwo i porządek całego świata…

Pisząc o galerii pojawiających się w powieści postaci (a jest ich naprawdę niemało) nie sposób pominąć lady Matyldy Cleckheaton, ciotki Stafforda, dziewięćdziesięcioletniej, na wskroś brytyjskiej damy. Czytając powieść, łatwo można wyczuć sympatię, jaką dla tej bohaterki miała sama pisarka – obdarzyła ją zaletami, które prawdopodobnie sama bardzo ceniła (nieprzeciętnym intelektem, powściągliwym charakterem, zaradnością i mądrością życiową oraz klasą typową dla dawnej angielskiej arystokracji), a w usta wkłada jej słowa, które, być może, pokrywały się z jej własnymi poglądami. Dama ta jest dla swego niefrasobliwego siostrzeńca nie tylko źródłem inspiracji i mądrej rady, ale też realną pomocą, kiedy trzeba dotrzeć do wpływowych osobistości ze świata polityki, nauki czy służb specjalnych, posiada bowiem szerokie znajomości. Te wpływowe osobistości – i to stojące po obu stronach barykady – również zresztą gęsto pojawiają się na kartach powieści; mamy tu i premiera, i ministrów, i wielkich finansistów, wojskowych i naukowców – nie tylko z Wielkiej Brytanii.

Pod koniec poprzedzającego powieść wstępu autorka pisze: Ta opowieść jest fantazją. Nie ma ambicji uchodzić za coś innego. Ale większość opisanych w niej wydarzeń można spotkać każdego dnia. Niniejsza historia nie jest niemożliwa – jest po prostu fikcyjna. Słowa te, jak również konstrukcja fabuły, o czym przekona się szybko czytelnik, sprawiają, że trudno powstrzymać się przed odczytywaniem Pasażera… jako swego rodzaju komentarza Christie dla otaczającej ją rzeczywistości. I choć zawiązanie akcji jest udane i bardziej niż obiecujące, a duet pierwszoplanowych bohaterów z miejsca budzi sympatię, to właśnie to silne wrażenie obcowania z komentarzem dla rzeczywistości miejscami irytuje i przytłacza, ponieważ trudno się z tym komentarzem zgodzić.

Zwróćmy uwagę na fakt, że powieść opublikowano w roku 1970, a więc w zaledwie dwa lata po kulminacyjnym momencie protestów i strajków lewicującej młodzieży i studentów nie tylko w Europie, ale też w państwach obu Ameryk a nawet w Azji (Japonia). Demonstrowano przeciwko polityce mocarstw wobec krajów Trzeciego Świata, przeciwko konfliktom zbrojnym (szczególnie – wojnie w Wietnamie), przeciwko konserwatywnym rządom i ich powojennej hipokryzji, przeciwko autorytaryzmowi i materializmowi. Nie bez znaczenia były pogarszające się warunki ekonomiczne, rosnące bezrobocie, potrzeba obrony praw pracowniczych i związkowych. Manifestacje miały niekiedy burzliwy przebieg, dochodziło nawet do starć z policją. Niemałą rolę odegrał w tym wszystkim ruch hipisowski. Protestujący oczekiwali głębokich zmian – w tym na rzecz społeczeństwa obywatelskiego.

W Pasażerze… ruchy młodzieżowe i studenckie są istotnym elementem intrygi, ale jednocześnie źródłem zagrożenia prowadzącym do rewolucji wymierzonej w ład i porządek „starego” świata. Do tego nie są efektem autonomicznych decyzji młodych ludzi, wynikiem ich przemyśleń, ale są planowane i sterowane z zewnątrz, przez siły, dla których zbuntowani idealiści są tylko narzędziem. Pojawia się tu mroczny spisek zmierzający do zawładnięcia światem oraz szaleńcy owładnięci żądzą niszczenia. Jeśli dodać do tego fakt, że Christie miesza w to wszystko nazistów, trudno oprzeć się wrażeniu, że ten „komentarz do rzeczywistości” był w istocie policzkiem dla protestujących w 1968 roku młodych ludzi.

No, ale. Agata Christie miała już wówczas blisko osiemdziesiąt lat. W jej kręgach, wśród osób w jej wieku, a nawet w mediach przesiąkniętych „odpowiednią” polityczną propagandą, z pewnością dominowały wówczas postawy niechętne wobec buntu młodych. Myślę, że można autorce w tej sytuacji wybaczyć społeczno-polityczny, konserwatywny wydźwięk Pasażera…, choć na pewno lepiej byłoby, gdyby dla swojej powieści poszukała innych inspiracji.

Co gorsza, Pasażer do Frankfurtu jest niestety powieścią zupełnie przeciętną. Ma świetne momenty, jest raczej dopracowany pod względem warsztatowym, odnajdujemy tu dobrze nam znany, potoczysty język, niemało humoru i galerię ciekawych postaci. A jednak wydźwięk całości i towarzyszące nam szczególnie w drugiej połowie książki wrażenie zbytniego „naciągania” opisanych tu zdarzeń i – niestety – również samego zakończenia, utrudnia cieszenie się lekturą. Z perspektywy czasu zaproponowana przez Christie koncepcja fabularna wydaje się pozbawiona polotu, rozczarowująca i banalna. Trochę tak, jakby pisarka wykorzystała pierwszy pomysł, który przyszedł jej do głowy w nienajlepszym momencie, i wbrew swoim przyzwyczajeniom zrezygnowała z dopracowania go. Trudno pozbyć się wrażenia, że społeczno-polityczne tło Pasażera… jest w istocie odbiciem lęku przed przyszłością (także tego typowo zimnowojennego, bowiem wzmianki o broni atomowej pojawiają się tu dość często) odczuwanego przez sędziwą pisarkę, która – podobnie jak lady Matylda Cleckheaton – należała już do świata przeszłości. Trochę gorzka to świadomość, jednak z pewnością na swój sposób interesująca dla osób zainteresowanych nie tylko twórczością, ale i biografią pisarki.

Po lekturze czułam duże rozczarowanie. Jeśli pominąć polityczno-społeczne konotacje, Pasażer do Frankfurtu jest niezbyt realistyczną, ale dobrze napisaną i mimo wszystko wciągającą historią. Choć nie może mierzyć się z wcześniejszymi utworami niezaprzeczalnie genialnej Agaty Christie, jest niewątpliwie ciekawostką w jej dorobku. Dodatkowym walorem tej publikacji jest krótki wstęp, którym opatrzyła książkę sama autorka, uchylając rąbka tajemnicy co do tego, skąd bierze pomysły na swoje fabuły i postacie, jako przykład podając jedną ze swoich najbardziej udanych powieści Dlaczego nie Evans?. Z całą pewnością nie jest to jednak książka, od której warto zaczynać przygodę z Christie, raczej rzecz dla koneserek i koneserów.

Tytuł: Pasażer do Frankfurtu
Autorka: Christie Agatha
Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Data premiery: kwiecień 2014
Liczba stron: 258
Kategoria: sensacja